Po raz kolejny we Wrocławiu odbyła się edycja festiwalu filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty. Tym razem impreza upłynęła przy retrospektywach: twórców francuskiego neobaroku (Leos Carax, Jean – Jacques Beineix, Luc Bessone), Hansa-Jurgena Sybeberga i jednego z niegdyś naczelnych skandalistów - Waleriana Borowczyka. Zrywający z neutralizmem neobarok francuski, pojawił się jako zjawisko niekompletne (bez określających go wyznaczników stylu) w latach 80-tych ubiegłego roku, jako wypadkowa ówcześnie modnego i nośnego nurtu – postmodernizmu, który w wyjątkowy sposób upodobał sobie celebrację obrazu. Różnorodność wpisana w estetykę postmodernizmu postawiła znak równości między tym, co w kulturze niskie i wysokie, ostatecznie zacierając między tymi kategoriami granice. Osobiście skoncentrowałem się na retrospektywie Leosa Caraxa, który niedawno podzielił publiczność swoim najnowszym filmem „Holy Motors”. Francuski twórca, takich filmów jak „Chłopak spotyka dziewczynę” i „Zła krew” nadal uwodzi publiczność, o czym świadczyła wysoka frekwencja i żywe reakcje podczas projekcji.
Carax to czarodziej kina, a jego filmowe konstrukcje oscylują między przepełnionymi sensualną gęstością miłosnymi scenami, a labiryntem miasta. Sceneria miasta, w której umieszczone są intrygi, będące jedynie punktem wyjścia i pretekstem, to kolejne cechy jego twórczości. Nowatorstwem było również zerwanie z klasyczną fabułą i położenie nacisku na podrzędne sceny urastające do kluczowych momentów jego filmów. Dodatkowo, Carax umieszcza w nich znane w tamtych czasach muzyczne szlagiery, co tylko wzmacnia efekt odbioru. „Chłopak spotyka dziewczynę”, „Zła krew” i „Kochankowie z Pont-Neuf”- to filmy już dziś kultowe. Jednego jestem pewien – te filmy nie straciły na jakości, ważności i nie uleciało z nich piękno. Tego samego nie można napisać o Walerianie Borowczyku. Z całym szacunkiem dla jego twórczości, nie umniejszając jego doniosłej roli, cześć jego filmów straciła już pikantny akcent i osobiście traktuje je jako ciekawostkę.
„Zła krew”
Tak, jak w poprzednich edycjach festiwalu, wszystkie
retrospektywy to jedyna w swoim rodzaju możliwość zobaczenia klasyków na dużym ekranie. To również ważna i potrzebna lekcja
historii kina. W zależności od gustu, retrospektywy bywają mniej lub bardziej
interesującym wydarzeniem, ale ciężko sobie wyobrazić festiwal bez tej sekcji.
Zapowiadany na przyszły rok przegląd filmów Apichatponga Weerasethakula będzie
dla mnie i dla wszystkich miłośników jego twórczości szczególnym wydarzeniem.
Filmy konkursowe, czyli
co nowego w kinie.
To bardzo ważna część festiwalu, na którą czekam
zawsze z niecierpliwością. Wzbudza skrajne i nieoczekiwane emocje; od
całkowitych zachwytów, po irytację do granic możliwości. Mam wrażenie, że w tym
roku filmy konkursowe były bardziej starannie wyselekcjonowane
i oferowały różnorodność estetycznych doznań. „Spokojni” (Silent Ones) reż. Ricky Rijneke, to pierwszy film, jaki zobaczyłem. Jak donosiła poranna, nowo-horyzontowa prasa, reżyserka Ricky Rijneke, nie za bardzo wie, o czym opowiada, a jej snująca się historia prawdopodobnie zmierza donikąd. Pomimo tych pozbawiających nadziei słów zaryzykowałem i okazało się, że reżyserski debiut to całkiem intersujące kino nastroju z odrobiną tajemnicy, niepokojącym klimatem a przede wszystkim z bardzo dobrymi zdjęciami. Na pozór nie mające znaczenia sceny, z czasem zaczynają układać się w subtelnie opowiedzianą historię
o paraliżującej niemocy i tęsknocie za zmarłym w wypadku samochodowym bracie głównej bohaterki. Całość dopina minimalistyczna muzyka Andreya Dergatcheva. Nie jest to film wybitny, ale jak na debiut, to bardzo intersujący obraz. „Fat Shaker” reż. Mohammad Shirvani to film, z którego wyszedłem oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co o nim myśleć. Poprawnie zrobiony i ciekawy w swojej formie film irańskiego reżysera nie dotarł do mnie
w całości. Być może w innych kręgach kulturowych, jest to dzieło nowatorskie i mówiące
o ważnych sprawach obyczajowych irańskiego społeczeństwa. Do momentu wizyty policjanta w domu tytułowego Fat Shakera, film zapowiadał się na bardzo ciekawy, potem już siła rażenia zdecydowanie osłabła. Czy tytułowy Fat Shaker w kostiumie swojego otyłego ciała i
z porywczym charakterem symbolizuje stare patriarchalne społeczeństwo irańskie, a jego syn – współczesny, niemy, pozbawiony tożsamości Iran? Być może, ale to tylko ulotne wrażenie, jakie miałem po obejrzeniu filmu.
i oferowały różnorodność estetycznych doznań. „Spokojni” (Silent Ones) reż. Ricky Rijneke, to pierwszy film, jaki zobaczyłem. Jak donosiła poranna, nowo-horyzontowa prasa, reżyserka Ricky Rijneke, nie za bardzo wie, o czym opowiada, a jej snująca się historia prawdopodobnie zmierza donikąd. Pomimo tych pozbawiających nadziei słów zaryzykowałem i okazało się, że reżyserski debiut to całkiem intersujące kino nastroju z odrobiną tajemnicy, niepokojącym klimatem a przede wszystkim z bardzo dobrymi zdjęciami. Na pozór nie mające znaczenia sceny, z czasem zaczynają układać się w subtelnie opowiedzianą historię
o paraliżującej niemocy i tęsknocie za zmarłym w wypadku samochodowym bracie głównej bohaterki. Całość dopina minimalistyczna muzyka Andreya Dergatcheva. Nie jest to film wybitny, ale jak na debiut, to bardzo intersujący obraz. „Fat Shaker” reż. Mohammad Shirvani to film, z którego wyszedłem oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co o nim myśleć. Poprawnie zrobiony i ciekawy w swojej formie film irańskiego reżysera nie dotarł do mnie
w całości. Być może w innych kręgach kulturowych, jest to dzieło nowatorskie i mówiące
o ważnych sprawach obyczajowych irańskiego społeczeństwa. Do momentu wizyty policjanta w domu tytułowego Fat Shakera, film zapowiadał się na bardzo ciekawy, potem już siła rażenia zdecydowanie osłabła. Czy tytułowy Fat Shaker w kostiumie swojego otyłego ciała i
z porywczym charakterem symbolizuje stare patriarchalne społeczeństwo irańskie, a jego syn – współczesny, niemy, pozbawiony tożsamości Iran? Być może, ale to tylko ulotne wrażenie, jakie miałem po obejrzeniu filmu.
„Lewiatan”
„Lewiatan” (Leviathan) w reżyserii
Lucien Castaing-Taylor i Véréna Paravela to z kolei eksperymentalny dokument z
połowu ryb. Dokument, który wymyka się klasycznej konwencji, odkrywa przed
widzem surowość świata przedstawionego. Brutalność i chłód biją z ekranu. Potęga
morza i panujące tam zasady odczuwalne są niemal fizycznie, nie wspominając o
tym, że osoby cierpiące na chorobę morską, nie powinny go oglądać.
„Nigdy nie umrzeć” (Never
Die) reż. Enrique Rivero, to bardzo subtelne kino meksykańskie, poruszające
sprawy ostateczne. Córka wraca do swojego rodzinnego domu, gdzie jak sama
wspomina – czas biegnie wolniej. Dręczą ją niepokojące prorocze sny, które
niebawem będą miały finał w rzeczywistości. Poruszający i skromny film, mówiący
o poważnych rzeczach bez patosu i nadęcia. Następne dwa filmy, o których będzie mowa, wzbudziły we mnie więcej irytacji niż podziwu. Filipiński „Jungle Love” to rozpustna przypowieść na temat dżungli, w której rzeczywistość i fantazja przenikają się nawzajem. Bohaterowie filmu nieustannie ocierają się o świat duchów i mitycznych postaci, stanowiąc integralną część tego samego wszechświata. W gorących tropikach ich namiętności stają się bardziej radykalne i zwierzęce, a ja z każdą następną minutą filmu otwieram szerzej oczy, zastanawiając się „po co kręcić taki film?”. Kiedy w przypadku „Jungle Love” moje źrenice zwiększały objętość z nadmiaru formy nad treścią, tak podczas projekcji filmu „Krivina” w reżyserii Igora Drljača, powieki stawały się senne i bardzie ciężkie. Pomysł na scenariusz, metaforyczne przedstawienie tematu i surrealistyczne wątki wplecione w podroż głównego bohatera (próbującego odnaleźć przyjaciela) były dosyć ciekawe, ale w całości wypadły słabo.
o poważnych rzeczach bez patosu i nadęcia. Następne dwa filmy, o których będzie mowa, wzbudziły we mnie więcej irytacji niż podziwu. Filipiński „Jungle Love” to rozpustna przypowieść na temat dżungli, w której rzeczywistość i fantazja przenikają się nawzajem. Bohaterowie filmu nieustannie ocierają się o świat duchów i mitycznych postaci, stanowiąc integralną część tego samego wszechświata. W gorących tropikach ich namiętności stają się bardziej radykalne i zwierzęce, a ja z każdą następną minutą filmu otwieram szerzej oczy, zastanawiając się „po co kręcić taki film?”. Kiedy w przypadku „Jungle Love” moje źrenice zwiększały objętość z nadmiaru formy nad treścią, tak podczas projekcji filmu „Krivina” w reżyserii Igora Drljača, powieki stawały się senne i bardzie ciężkie. Pomysł na scenariusz, metaforyczne przedstawienie tematu i surrealistyczne wątki wplecione w podroż głównego bohatera (próbującego odnaleźć przyjaciela) były dosyć ciekawe, ale w całości wypadły słabo.
Czas na najlepsze tytuły. „Nieznajomy nad jeziorem” (Stranger by the Lake) reż. Alain
Guiraudie to fascynujący, zmysłowy thriller z elementami groteski. Miejscem
akcji filmu jest dzika, gejowska plaża, na której przebywają stali bywalcy, oddając się przyjemnością opalania, pływania i potajemnych schadzek w pobliskim
lesie. Na plaży pojawia się przystojny Franck, szybko nawiązując przyjacielską
relację z brzuchatym, przesiadującym na uboczu Henrim. Gdy młody mężczyzna
dostrzega na horyzoncie zabójczo przystojnego nieznajomego, rodzi się w nim gorące
uczucie. Pewnego dnia Franck nieoczekiwanie staje się świadkiem zdarzenia,
które rzuci na to miejsce mroczną aurę. Jego przyszły obiekt pożądania z zimną
krwią morduje swojego kochanka i oddala się od miejsca zbrodni. Pomimo
przerażenia, Franck nawiązuje bliską relację z mordercą, który jakby nic
pojawia się następnego dnia na plaży. Między mężczyznami szybko rodzi się
uczucie podszyte niepewnością, tajemnicą i równie silnym pożądaniem.
„Nieznajomy nad jeziorem”
Guiraudie z dystansem i z czułością
rysuje obraz miejsca wypełnionego samotnością, przedmiotowym seksem i
szaleństwem. Szaleństwo w tym filmie ma wiele twarzy: począwszy od decyzji
Francka, który nie zgłasza sprawy morderstwa na policję i ukrywa przed
detektywem cenne dla śledztwa informacje, kończąc na jego obsesji na punkcie mordercy.
Urzekające swoim pięknem kadry i zmysłowość mieszają się w tym filmie z atmosferą
śmiertelnego niebezpieczeństwa. Potrzeba bliskości z drugim człowiekiem przybiera
kształt tańca ze śmiercią, akcja romansu biegnie w nieoczekiwanym kierunku,a
ofiar przybywa. Drugim obrazem zasługującym na aplauz jest polski tytuł,
który znalazł się w konkursie głównym, co nie jest, jak podkreślali sami
organizatorzy powszechną praktyką. Mowa o „Płynących
wieżowcach” Tomasza Wasilewskiego, filmie odważnym, bezpretensjonalnym i
zrealizowanym po mistrzowsku. Nie często w polskim kinie mamy okazję zobaczyć
tak szczerą i dobrze opowiedzianą historię. Podobnie jak w „Nieznajomym nad
jeziorem” tu również tematem przewodnim staje się relacja homoseksualna, ale
nie stanowi ona jedynego motywu. Wasilewski z niebywała gracją buduje dramat, w
którym tworzy niejasne relacje między poszczególnymi bohaterami. Kuba prowadzi
w miarę stabilne i poukładane życie, zamieszkując ze swoją dziewczyną Sylwią w
domu swojej matki. To, co do tej pory było jego „normalnym” życiem zmienia się
diametralnie z chwilą poznania Michała. Kuba, z czasem uświadamia sobie, że początkowa
fascynacja nowym znajomym, to jednak coś więcej. Tak rozpoczyna się dramat, do
którego mimowolnie zostaje wciągnięta jego dziewczyna Sylwia. Ogromnym atutem
filmu Wasilewskiego jest jego autentyczność. Reżyser w przedstawionej przez
siebie historii nie poszukuje sensacji i kontrowersji. Bez wątpienia jest to
bardzo ważny krok do przodu w polskiej kinematografii, film odważny, szczery i
momentami bardzo zabawny.
„Płynące wieżowce”
Na koniec perła konkursowa. Film na wskroś nowo-horyzontowy,
pełen tajemnicy i wdzięku. Eksperymentalny i radykalny w swoim wyrazie. „Noc” (Noche) reż. Leonarda Brzezickiego,
Argentyńczyka o polskich korzeniach, to przejaw niczym nieograniczonej wolności w kinie artystycznym. Grupa przyjaciół spotyka
się w rocznicę śmierci swojego przyjaciela i odtwarza nagrania, które ten
pozostawił po sobie. Senna konstrukcja i przenikanie się tego, co przeszłe z
tym, co teraźniejsze buduje wielopoziomową fabułę. Odsłuchując, wraz z
bohaterami nagrań bierzemy udział w bardzo sugestywnym egzorcyzmie, który z
każdą minutą odsłania więcej szczegółów tej tragicznej nocy. Czas przeszły przenika
się z tym co tu i teraz, dzieląc bohaterów, przywołując ciężkie lub piękne wspomnienia,
ale przede wszystkim zmierzając do całkowitego oczyszczenia. Jest w tym filmie kilka pięknych scen, jak na przykład ta otwierająca, gdy na horyzoncie
budzi się dzień, a w tle słyszymy zarejestrowane przez samego reżysera nagranie
z polskiej mszy (przypomina ona „Ciche światło” Carlosa Reydagasa). Inna,
równie przejmująca, to ta, kiedy grupa przyjaciół odtwarza zarejestrowaną przez
swojego nieżyjącego znajomego burzę, przyglądając się pochmurnemu niebu. „Noc”
Brzezickiego jest skonstruowana z wielu niezwykłych, pozbawionych kolorów i zapadających
w pamięć obrazów. To bardzo dojrzały i odważny debiut, który sytuuje reżysera
na wysokiej pozycji i daje nadzieję, na kolejne,równie interesujące filmy. Bez
wątpienia numer jeden ze wszystkich filmów konkursowych, szkoda jedynie, że bez
żadnego wyróżnienia.
„Noc”
„Spokojni” 3/6, „Lewiatan” 4/6,
„Nigdy nie umrzeć” 5/6, „Nieznajomy nad jeziorem” 5/6,
„Płynące wieżowce” 6/6, „Noc” 6/6.
cdn
13 MFF T-Mobile Nowe Horyzonty, 18-28 lipca 2013 Wrocław
autor: Mariusz T.
autor: Mariusz T.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz